Terapia miłością
Temat pojawił się, kiedy siadłam nad klawiaturą z myślą, że nie mam nic do napisania. Zamknęłam oczy, by skupić się wewnątrz na pytaniu: co jest ci najbliższe, czym chciałabyś podzielić się z drugą osobą?
Dowiedziałam się o tym, że jest mi to najbliższe dopiero po wielu latach – terapia miłością, uważność na drugą istotę, to ona była od zawsze moim ulubionym zajęciem. I chyba także sensem moich codziennych poranków i zmagań w ciągu dnia. O niej słów kilka na dziś.
Nasza obecna wiedza medyczna pod wieloma względami jest niesamowita. Ilekroć widzę, jak da się złożyć złamaną kość, wyciąć coś, co przeszkadza w funkcjonowaniu organizmu, ponieważ uciska, tylekroć jestem wdzięczna za każde próby badawcze. Wdzięczna jestem wszystkim, którzy poświęcili swoje życie nauce, którzy poddali się badaniom lub oddali pośmiertnie swoje ciała na rzecz zgłębiania anatomii, poznawania ludzkiej powłoki krok po kroku. Komórka po komórce przez szkiełko coraz głębiej. Lecz brak w tym, niestety, często poglądu na całokształt. Daleka jestem od wycinania wszystkiego, co przeszkadza, od leków na każdy ból, także ten wewnętrzny. Uważam, że tam głęboko, gdyby szkiełko oglądać pod szkiełkiem, jest coś dużo większego, jednak nieosiągalnego dla świata naukowego. I jest to powiązane z terapią miłością. Niemniej uważam, że postęp w medycynie konwencjonalnej pomaga ludziom, i nie tylko im, zmniejszyć ból, a przecież o to tutaj chodzi. Jeśli doprowadzimy już do stanu choroby, naszym celem jest powrót do zdrowia i w miarę możliwości uniknięcie bólu. Każde zwierzę pragnie unikać bólu, konie robią to tak samo jak ludzie.
Wielokrotnie, chyba w sposób prześmiewczy, koleżanki ze stajennych korytarzy zapytywały mnie: „Jak ty to robisz, że wczoraj był kulawy, a teraz śmiga na padoku?”. Pół żartem, pół serio odpowiadałam – terapia miłością. Nie wiem, czy byłam przekonana, że to jest ta właśnie siła sprawcza w wielokrotnej rekonwalescencji moich podopiecznych. Na pewno nie byłam tego pewna rozumem, ale czułam wewnątrz, że to jest ta droga, że to jest to. Oddana im energia, czas… uwaga.
Wiem, że dzisiejszy świat ma potrzebę się profesjonalizować. Do wszystkiego musi być specjalista. Z jednej strony to dobrze, ponieważ ludzie kształcą się w jakimś kierunku i zdobywają wiedzę dotyczącą jednego tematu na naprawdę wysokim poziomie. Rodzi to jednak pewien problem. Nie mamy szerszego poglądu na całość. Patrzymy wyrywkowo. Kardiolog na serce, otolaryngolog na uszy… Zapominamy lub nawet nie chcemy patrzeć na całość. Może z obawy, że to będzie za trudne. Spojrzenie na człowieka czy zwierzę jako jeden harmonijny organizm, u którego wszystko jest połączone, a prawo przyczyn i skutków dotyczy całego ciała i jest nieuniknione. Jeszcze raz w tym miejscu podkreślę, że często korzystam z usług specjalistów i doceniam ich wiedzę oraz to, jak starają się w jakiejś dziedzinie być najlepsi na miarę swoich możliwości. Jednak czuję i z doświadczenia wiem, że należy spojrzeć także na całość.
Szkoda, że tracimy do siebie zaufanie i kontakt zarówno ze sobą, jak i z naturą. Może za mało obserwujemy to, co dzieje się dookoła, nie poddajemy tego kontemplacji. Nie mamy na to czasu w obecnym świecie. Istnieje szansa, a ja mam nawet taką pewność, że gdybyśmy się zwrócili do siebie i nauczyli słuchać siebie samych, odzyskalibyśmy to poczucie, że jesteśmy wszyscy integralną częścią samych siebie i otaczającego nas świata. I możemy wpływać na drugą istotę, a także mamy możliwości jej pomóc.
Wracając do terapii miłością. Wydaje mi się najważniejsze, by po prostu sobie zaufać, swojej intuicji. I mieć czyste i dobre intencje. Nie wiedząc jak to robiłam, leczyłam swoich podopiecznych. Wiarą i nadzieją, chęcią niesienia pomocy. Nie twierdzę w tym miejscu, że wiedza i umiejętności nie są istotne. Chciałabym móc opisać tutaj taką terapię. Ale tego nie da się zrobić, dzięki Bogu. To można jedynie poczuć.
Konie odczuwają tak samo jak my, czują ból, stres, smutek… Kiedy jedna z moich podopiecznych musiała wyjechać do kliniki, jej najukochańszy partner życiowy został sam w miejscu, gdzie dotychczas byli razem. Jej sytuacja się zmieniła, była w nowej, stresującej sytuacji. On pozostał w tym samym miejscu, ale jednak coś było inaczej… Po niespełna tygodniu miał objawy astmy. Tylko dlaczego? Skoro nie był to czas wzmożonej obecności alergenów u koni. Zawsze miał problemy z układem oddechowym, ale to postąpiło tak nagle, intensywnie i zbiegło się w czasie z jej wyjazdem.
Zastanawiało mnie to. Parę lat temu, studiując tradycyjną medycynę chińską, usłyszałam zdanie: „ Astma to choroba smutku”. Zmieniło to wiele. Nie oznaczało jednak, że nie wdrożyłam leczenia i wspomagania układu oddechowego. Zmieniło tyle, że ktoś uchylił już otwarte drzwi i zrobił to z pewnością, której wtedy mi brakowało. Pozwoliło ujrzeć całokształt połączeń i współzależności. Czułam, że mogę robić dla niego coś bardzo ważnego, kiedy jego choroba się ujawniła, oprócz podania leków, ziół, zorganizowania jego przestrzeni wedle nowych wymogów, mogłam z nim być. I robiłam to. Minęły dwa lata. Astma śpi, w przeciwieństwie do uwagi i troski.
Każda chwila spędzona razem jest terapią miłością także dla mnie, za opiekę, troskę i uczucie odwdzięczają się tym samym.
Towarzyszy mi poczucie, że kiedy byłam młodsza, a moja głowa nie była przepełniona wszelakimi schematami, miałam większe możliwości terapeutyczne w tej nieśmiało określonej na potrzeby słów – terapii miłością. Wierzę, iż każdy może zaglądnąć do środka i odszukać to, co towarzyszyło mu w dzieciństwie – nieustraszoność. I że można do niej wrócić lub odkryć ją na każdym etapie życia.
I tego życzę każdemu! Lekarzowi, terapeucie i osobie, która chce pomóc, bo może to zrobić. By była w stanie zobaczyć całość, by krótkowzroczność nie odebrała nam wspaniałej umiejętności widzenia ogółu.
Tekst Jagoda Świętosława Bożek
Fot. Dorota i Patryk Słotwińscy
Jagoda Świętosława Bożek – antropolog kultury, wieloletnia wolontariuszka Klubu Gaja,
miłośniczka życia i medycyny chińskiej, końska pielęgniarka geriatryczna, naturopatka.
Prosimy o wsparcie naszej pracy redakcyjnej: