Śpieszmy się kochać Arktykę, tak szybko odchodzi…
Mam na imię Martyna i jestem przewodnikiem po Arktyce. Doświadczenie zawodowe zdobywałam pracując w Abisko, malowniczej wiosce położonej w górach szwedzkiej Laponii.
Tego lata postanowiłam poszerzyć swoje horyzonty i kierując się zarówno dosłownością, jak i znaczeniem przenośnym tego określenia udałam się jeszcze dalej na północ.
W wyobraźni mrugnęłam okiem do tej części mnie, która kilka lat temu, gdy przeprowadzałam się do Abisko, myślała, że już pewnie dalej na północ nie pojedzie. W Longyearbyen, mieście niezachodzącego słońca oraz wszystkiego, co najbardziej północne – najdalej na północy położonego kina świata, pianina oraz fotela dentystycznego, umościłam sobie całkiem przytulne gniazdko na okres lata i wczesnej jesieni. Pracowałam jako menedżer najdalej na północy położonego kempingu świata, którego od bieguna północnego dzieli odległość zaledwie 1309 kilometrów. Ukończyłam dwa pierwsze poziomy kursu przewodnika na Svalbardzie. Trzeci poziom został odwołany z powodu zbyt silnego wiatru. Po zakończeniu sezonu kempingowego zaciągnęłam się do pracy na statku ekspedycyjnym jako przewodnik i pożeglowałam na północ Spitsbergenu. Gdy nadeszła jesień i wróciły księżyc, gwiazdy oraz zorza polarna, odleciałam na południe wzorem wszystkich wędrownych ptaków. Będę ponownie zimowała w Abisko i wraz z turystami wydeptywała na rakietach śnieżnych znane mi ścieżki.
W związku z wykonywanym przeze mnie zawodem przewodnika, któremu dane było specjalizować się w północy, osoby, z którymi rozmawiam o Arktyce często zadają mi podobne pytania. Zauważyłam, że ludzie najczęściej pytają mnie o to, czego sami się boją oraz o to, co w ich przeżyciu – mówiąc kolokwialnie – byłoby straszne, gdyby sami zamieszkali ponad polarnym kręgiem. Czy jest mi bardzo zimno – pytacie? Tak, czasem jest. Czy mam depresję zimą, gdy słońce nie wstaje i ciągle jest ciemno? Nie, nie mam, lubię noc polarną. Czy widziałam niedźwiedzia polarnego? Tak, a nawet całkiem z bliska. Ostatnio jednak coraz częściej wybrzmiewa jeszcze jedno pytanie, które zaczyna dominować, pozycjonuje się, spycha te pozostałe na dalszy, mało znaczący plan. Czy na własne oczy widziałaś zmiany klimatyczne w Arktyce, topniejące lodowce, wymieranie gatunków? Cisza. Tak, widziałam.
Niniejszy tekst jest wyrazem moich własnych doświadczeń oraz obserwacji, które poczyniłam podczas ostatnich kilku lat pracy w tak zwanej niskiej Arktyce oraz kilku miesięcy pracy na Spitsbergenie, czyli w Arktyce wysokiej. Chociaż z wykształcenia jestem przyrodnikiem, w tym zbiorze krótkich opowiastek nie zestawiam moich obserwacji z faktami naukowymi. Chcę po prostu napisać o tym, co dane mi było zobaczyć.
Opowieść 1. O reniferach
Na Svalbard przyleciałam 16 maja tego roku. Panował już wówczas dzień polarny, choć cała okolica wciąż była skuta lodem i pokryta śniegiem. Ten delikatny i kruchy świat z pogranicza zimy i lata topił się jednak szybko, pośpiesznie odsłaniając to, co biel skryła przed wzrokiem. Arktyczna zima zakończyła się w ciszy, po czym z południa przybyły ptaki. Ich szczebiot, poćwierkiwanie, skrzek, trel i świergot wypełniły tundrę. Podczas pierwszych moich dni na Spitsbergenie wiele spacerowałam po okolicach Longyearbyen, aby jak najwięcej doświadczyć, poznać oraz by to niepodważalne piękno Arktyki chłonąć. Nie spodziewałam się jednak, że popularne drogi spacerowe czy trekkingowe prowadzące do Bjørndalen oraz Advendalen będą usłane martwymi reniferami. Zwłoki te zostały całkowicie pozbawione mięsa przez lisy polarne, pozostały tylko kości, poroża i futro. Latem zdarzało się, że zimny arktyczny wiatr przetaczał te strzępki futra wprost pod stopami. Wkrótce potem świat obiegła informacja, że tej zimy na Svalbardzie około 200 reniferów umarło z głodu. Co właściwie się tam wydarzyło? Otóż renifer spitsbergeński to najdalej na północy bytujący roślinożerca.
W czasie krótkiego arktycznego lata zwierzęta te budują rezerwy tłuszczowe potrzebne do przetrwania svalbardzkiej zimy. W zimie natomiast wykopują spod śniegu porosty, które stanowią ich pożywienie podczas długich, ciemnych i zimnych miesięcy. Kopyta reniferów spitsbergeńskich są przystosowane do tego, aby przedostawać się do porostów przez pokrywę śniegową. W tym roku jednak zima była cieplejsza i w kluczowym dla przeżycia reniferów momencie zamiast śniegu spadł deszcz. Ten następnie zamarzł, pokrywając porosty warstwą lodu. Kopyta reniferów nie były i nie są zdolne do jej przebicia, co zaskutkowało tym, że zwierzęta umarły z głodu. Renifer spitsbergeński jest gatunkiem endemicznym, a oznacza to, że występuje jedynie na Svalbardzie. Jeśli nie przystosuje się do zwiększających się temperatur, to zniknie z powierzchni naszej planety.
Opowieść 2. Kurs przewodników po Svalbardzie, tzw. SGO
Na wykładzie o mchach i porostach Svalbardu analizujemy wpływ zwiększającej się temperatury, ergo topiącej się wiecznej zmarzliny na florę tundry. Wykresy i tabele mówią po swojemu, czyli wprost i do rzeczy, że mchy i porosty zanikają, a ich miejsce zajmują rośliny naczyniowe. Tundra się zmienia. Wykładowczyni przedstawia pogląd, że globalne ocieplenie nie oznacza zagłady gatunków tylko wyparcie pewnych gatunków przez inne, te powiedzmy klimatycznie uprzywilejowane. Po czym pokazuje nam zdjęcie z okolic mojego ukochanego Barentsburga, rosyjskiego górniczego miasta na Spitsbergenie, gdzie na obrzeżach wyrosła trawa sięgająca dorosłemu człowiekowi do kolan. To już nie jest tundra.
Kolejnego dnia dyskusja o wyzwaniach w zawodzie przewodnika. Prowadzący pyta, czy wyobrażamy sobie być arctic guides do końca życia. Branża ma pewne problemy. W związku z tym, że praca przewodnika jest sezonowa, przyciąga ona osoby niedokwalifikowane albo takie, które często tracą pracę np. ze względu na problemy z alkoholem. Dyskusja trwa. Niektórzy mówią, że w ich krajach bycie przewodnikiem ma niski status społeczny, że to praca dla studenciaków. Inni mówią, że u nich to zawód prestiżowy. Wszyscy jednak zgodnie przyznają, że mają wątpliwości, czy przewodnik po Arktyce to zawód przyszłościowy. A co, jeśli śniegu nie będzie? Zabieram głos i opowiadam o ostatniej zimie w Abisko, kiedy to… wspomniana zima nie przyszła. Później okazało się, że spóźniła się o miesiąc. Sytuacja ta została okrzyknięta katastrofą ekonomiczną w regionie. Ludzie z całego świata przyjechali do Laponii z rezerwacjami na trekkingi na rakietach śnieżnych, wyprawy na skuterach śnieżnych oraz na wycieczki psimi zaprzęgami, a pokrywa śniegowa po raz pierwszy w historii tego miejsca nie uformowała się na czas. Spadło trochę śniegu, ale zdecydowanie za mało, aby zapewnić turystom bezpieczeństwo podczas poruszania się po trudnym terenie. Spod tej odrobiny śniegu, jaką mieliśmy w grudniu, wystawały kamienie oraz kępy trawy. Mówimy o miejscu położonym 280 kilometrów ponad kołem podbiegunowym północnym. W okolicach świąt Bożego Narodzenia oraz sylwestra, czyli w jednym z naszych dwóch szczytów sezonu (drugi przypada na chiński Nowy Rok), temperatura zwykle spadała już do -20 stopni Celsjusza. W tym roku wahała się od zera do -5 stopni. I wciąż nie mieliśmy śniegu. Kilkukrotnie w ubiegłym sezonie zdarzyło mi się prowadzić trekkingi na rakietach śnieżnych w padającym deszczu. Potem okazało się, że w tym samym, co uśmiercił 200 reniferów na Spitsbergenie. W styczniu w Abisko wszystko wróciło do względnej normy. W 2019 roku po raz pierwszy w historii istnienia obozu Barneo na 89 stopniu szerokości geograficznej północnej żadna wyprawa nie wyruszyła na biegun północny. Obóz nie był stabilny, jego podstawa topiła się.
Opowieść 3. O zimnych plażach na końcu świata
Tak jak wspomniałam, zaciągnęłam się na statek ekspedycyjny i w ten oto sposób zadebiutowałam jako przewodnik svalbardzki. Przez osiem dni żeglowałam wzdłuż zimnych brzegów północno-wschodniego Spitsbergenu. Jeśli pogoda oraz morze pozwalały, to dwa razy dziennie schodziliśmy na ląd. Przez tych osiem niezwykłych dni odwiedziłam miejsca, które dane są oczom niewielu. Miejsca odległe, skryte w kątach czarnych ścian i poszarpanych fiordów, lodowce lśniące na błękitno, naturalne zatoki kołyszące kawałki dryfującego lodu, zimne plaże smagane zielonkawymi wodami Oceanu Arktycznego. Północny Svalbard. Koniec świata – to tu. Jesteście ciekawi, co zobaczyłam na tych zimnych plażach na końcu świata? Śmieci. Wyrzucone przez Ocean Arktyczny ślady obecności ludzi, którzy nigdy tu nie byli. Głównie mniejsze oraz większe kawałki plastiku oraz sieci rybackie. Te renifery, które przetrwały zimę, często zaplątują się w sieci. I tak umierają, tylko że na atak serca.
W lokalnych mediach roi się od doniesień na ten temat. Patrzę na ten bałagan i nadaję przez radio prośbę do kapitana statku, aby załoga dostarczyła na plażę worki. W porcie w Longyearbyen stoją specjalne kontenery na śmieci, które wyrzuciło morze. Niektóre statki ekspedycyjne zachęcają swoich gości do sprzątania końca świata. Zbieram butelki bez listów w środku i odsyłam je w podróż powrotną statkiem do portu w Longyearbyen. Następnie powrócą one samolotem na kontynent i tak oto błędne koło się domknie. Turyści pytają mnie, co moim prywatnym zdaniem powinniśmy zrobić. Odpowiadam, że uważam, iż powinniśmy przejść na weganizm, że chów przemysłowy zwierząt oraz połowy ryb wykańczają naszą planetę. Oraz że musimy stać się mistrzami w wykorzystywaniu tego, co mamy, że nie możemy już tyle kupować, zwłaszcza jednorazowych opakowań. Śmieją się ze mnie i mówią, że na drastyczne rozwiązania mamy jeszcze czas
Opowieść 4. O lodowcu Lilliehöökbreen
Popołudnie oraz wieczór spędzam na łódce typu zodiac, nieśpiesznie przepływając pomiędzy bryłami dryfującego lodu pod czołem lodowca Lilliehöökbreen. Lodowiec cieli się obficie na naszych oczach, a zodiac kołysze się łagodnie na falach wzbudzanych raz po raz przez osuwające się lodowe ściany. Zachęcamy turystów do przystąpienia do tak zwanego arctic challenge, czyli do zachowania pięciu minut ciszy oraz do pobycia sam na sam z lodowcem. Wszyscy pasażerowie łódki zastygają w milczeniu. Spoglądam na Lilliehöökbreen, nad którym właśnie zachodzi słońce, rzucając cytrynowe światło na jego popękaną niebieską ścianę. Uwielbiam lodowce, one zawsze potrafią „wciągnąć” mnie do swojego magicznego, czarodziejskiego świata. Zamykam oczy. Słyszę najróżniejsze odgłosy pękającego lodu – huki, trzaski, postukiwania, zgrzyty, chrobotanie, gulgotanie oraz szemrzenie i dudnienie wody dochodzące z milionów kanalików. Kropla za kroplą uderzają o lustro wody niczym przesypujące się w klepsydrze ziarnka piasku. Kropla po kropli. Ziarnko po ziarnku. Szacuje się, że przez ostatnie sto lat Lilliehöökbreen zmniejszył się o połowę. Otwieram oczy. Otaczają mnie kawałki dryfującego lodu o najrozmaitszych kształtach oraz o najróżniejszych odcieniach bieli, szarości, błękitu, zieleni i brązu. Takie wyjątkowe, osobliwe, cudne. Promienie zachodzącego słońca, które zmieniły barwę na pomarańczową, załamują się na niebieskiej ścianie, po czym znikają w szczelinach lodowca, z których sączy się niebieskie piękno. To surowe i zimne piękno ma na mnie wpływ niemal magnetyczny. To jest mój świat. Delikatny i wrażliwy. Pieśń lodu stale przerywają ptasie trele. Lato się już skończyło, dawno przebrzmiało, a ich ciągle tak wiele na Spitsbergenie. Latają w kółko zdezorientowane, bo wciąż jest jeszcze za ciepło, by stąd odlecieć. Mam ochotę krzyknąć: lećcie głupie! Byle tylko tej swojej rozpaczy i serca drżeniu nadać jakieś słowa. W tle czas monumentalnego lodowca Lilliehöökbreen przelewa się kropla po kropli. Ziarnko po ziarnku. Śpieszmy się kochać Arktykę, tak szybko odchodzi.
Tekst, fot. Martyna Urbańczyk
Serdecznie zapraszamy do śledzenia opowieści Martyny Urbańczyk nie tylko
w naszym magazynie, ale również na jej autorskiej stronie http://raportglobtroterki.pl
Wspieraj Istotę – wpłać datek. Ogłoś się na łamach naszej strony.