Weganka z plakatu
Gdy w czerwcu 2012 roku Martyna Urbańczyk brała udział w sesji fotograficznej do plakatu „Veggie Parade”, która odbyła się w Krakowie, nie spodziewałem się, że dziś będzie się ze mną kontaktować z Dalekiej Północy. I że otwierając okno w swoim domu, będzie oglądać renifery…
Mottem ubiegłej „Veggie Parade” było hasło: „Zwierzęta w Twoich rękach”, co Martyna świetnie przedstawiła na plakacie. Ale wydaje się, że to hasło rozszerzyła o samą siebie. I swoimi rękami kształtuje swój los. Martyna zagości na łamach „Istoty” również w kolejnych wydaniach, opisując siebie i świat, który jest wokół niej. (red.)
Pewnej nocy w górach szwedzkiej Laponii zdecydowanym ruchem ręki zapinam kurtkę pod samą szyję i jak zwykle żałuję, że nie da się wyżej. Chroboczącemu dźwiękowi zamka odpowiada cisza. Temperatura niechybnie spada do minus trzydziestu stopni. Tu, na Dalekiej Północy naszego kontynentu zarówno cisza, jak i chłód przeszywają człowieka do szpiku kości. Spoglądam w górę. Zorza polarna tańczy i pląsa nade mną, wiruje do bezgłośnej melodii, co jedynie jej w duszy gra. Albo w duszach. Saamowie, rdzenni mieszkańcy szwedzkiej Laponii, pasterze reniferów wierzyli, iż aurora borealis to dusze tych, którzy odeszli. Gdy światła pojawiały się na niebie, odwracali wzrok, ściszali głos do szeptu oraz przestawali śpiewać pieśni, by okazać szacunek tym, którzy wędrują pomiędzy światami. Do powszechnej praktyki należało także zasłanianie oczu dzieciom w obawie, iż dusze ich rówieśników mogłyby zachęcić swoich współbraci do wspólnej zabawy. Przyglądam się zielonym, roztańczonym duszom. Otaczające mnie postaci w puchatych kurtkach i workowatych kombinezonach zaczynają płakać. Zza futrzanych kapturów dobiega cichy szloch. Podczas nocy jak ta, gdy wiatr słoneczny hula po ziemskiej atmosferze z szybkością sztormu geomagnetycznego i powoduje dosłowną eksplozję zórz, odwiedzający to miejsce płaczą często. Pomimo iż sama widziałam ten spektakl już ponad dobre sto razy, to również ronię łzę wzruszenia. Ta po chwili zamarza na policzku. Udaję się do położonego za mną namiotu, wiernej kopii mongolskiej jurty. Dla każdej zgromadzonej tu osoby przygotuję kubek gorącego soku z borówki brusznicy, który właśnie grzeje się na opalanym drewnem piecyku. To mój obowiązek – w końcu jestem w pracy. Sok kipi i perkocze w osmolonym czajniczku, a na piecu rumienią się cynamonowe bułeczki. Baliki białego brzozowego drewna oraz czarna noc spalają się jednakim zielono-czerwonym ogniem. Uchylam połę jurty. Spadają na nas całe kurtyny świateł. Zielone łuny od czasu do czasu niczym brzytwa przecina spadająca gwiazda. Wzruszeni i przemarznięci, stojący ramię w ramię na tej skutej lodem ziemi, mają tylko jedno życzenie: aby ta chwila trwała. Wiecznie.
Obecnie mieszkam w Abisko, małej miejscowości położonej w szwedzkiej Laponii, 280 kilometrów ponad kołem podbiegunowym północnym. Abisko może poszczycić się populacją około 150 mieszkańców, która – mimo iż część to pracownicy sezonowi – średnio, lecz stale przyrasta o jedną osobę na dziesięć lat. Najbliższe większe miasto, górnicza Kiruna, centrum przemysłowe regionu Norrbotten, znajduje się 100 km na południe stąd. Do Abisko wiedzie tylko jedna droga, E10, tak zwana Północna Droga Polarna. Słynie z widoków oraz zakrętów, co jednakowo zapierają w piersi dech. Droga ta kończy się na Archipelagu Lofockim w zagadkowej miejscowości o nazwie Å, fiordy której ukochały sobie wędrowne ptaki. Podczas obfitych opadów śniegu oraz zamieci, ze względu na zagrożenie lawinowe oraz skrajnie trudne warunki drogowe, E10 na odcinku przecinającym Abisko bywa zamknięta.
Wówczas nietrudno o poczucie, że prawdziwy świat jest gdzieś indziej oraz że nie tylko przez garderobę, ale również przez własne drzwi wejściowe można przedostać się do Narnii.
Ja jednak w tym miejscu zimnym i odosobnionym, ale też pięknym i zacisznym, odnalazłam swój ciepły kąt. Oraz pracę na stanowisku, które tutaj nazywamy aurora guide oraz adventure guide. W ciągu dnia dużą część mojego czasu pracy spędzam w okolicznej tundrze, gdzie prowadzę wycieczki na skuterach i rakietach śnieżnych. Wieczorami podpinam sanie pod skuter śnieżny i zabieram turystów na poszukiwanie świateł Północy. Pracuję zatem jako przewodnik i kocham swoją pracę. Dziś chciałabym zaprosić Was na wycieczkę po moim świecie i opowiedzieć Wam o zorzy polarnej.
Tak jak wspomniałam, zorza polarna od zawsze była obecna w mitach, podaniach oraz wierzeniach Saamów, rdzennych mieszkańców Laponii, pasterzy reniferów. W tym miejscu warto napomnieć, iż Saamowie nie uznają nazwy Laponia, a słowo Lapończyk przyjmują za obraźliwe. Od stuleci tu, na Dalekiej Północy naszego kontynentu Saamowie żyli w państwie bez granic, które zwali Sápmi. Obecnie Sápmi podzielone jest pomiędzy Norwegię, Szwecję, Finlandię oraz Rosję, którym nasza kultura ludzi Południa nadała nazwy takie jak szwedzka czy fińska Laponia. Wobec faktu, iż część Saamów w dalszym ciągu trudni się wypasem reniferów, migrację tych zwierząt pomiędzy granicami państw reguluje specjalne prawo. Nietrudno wyobrazić sobie, że reniferom łatwiej wędruje się na terenach państw należących do Unii Europejskiej, zwłaszcza iż granica fińsko-rosyjska wciąż pozostaje miejscem bardzo problematycznym. Słowo en lapp w języku szwedzkim oznacza łatę. Saamowie uznają, iż nazywanie ich Lapończykami to pewien sposób wyszydzania, znieważania, drwiny z narodu, który niegdyś żył bez granic, a z biegiem lat trudnej historii XX wieku został podzielony i „doszyty”, „dołatany” do innych nacji. I obecnie stanowi kulturę, z której po latach skandynawizacji pozostały jedynie strzępki. Inna interpretacja głosi, iż nazywanie Saamów Lapończykami wskazuje na to, jakoby trudniący się pasterstwem oraz łowiectwem nomadzi Północy mieli połatane ubrania i tym samym byli materialnie ubożsi od Skandynawów. Wszak ich bogactwo to renifery. Saama nie wolno zapytać, ile reniferów posiada, bo to tak jakby zainteresować się zasobnością jego portfela. Opinie na temat zasadności wyżej opisanego sporu semantycznego są podzielone. Personalnie nie widzę przeszkód ku temu, aby słowo Laponia zastąpić jego niekontrowersyjnym pierwowzorem. Od tej pory będę więc używała słowa Sápmi. A zatem, tak jak wspomniałam, w tej części Sápmi wierzy się, iż zorza polarna to wędrujące po niebie dusze tych, którzy odeszli. Wobec tego Saamowie otaczają światła Północy szczególnym szacunkiem i czcią, które w odniesieniu do naszej kultury przywodzą na myśl przebywanie na cmentarzu, cmentarzysku. Przyjezdni widząc zorzę polarną najczęściej pierwszy raz w życiu, często reagują bardzo emocjonalnie – płaczą wzruszeni, pokrzykują podekscytowani, wybuchają radosnym śmiechem albo krzykiem wyrażają wiele różnych innych emocji i odczuć. W moim przeżyciu jest to jak najbardziej naturalne i zrozumiałe, a mnie samej wciąż zdarza się wzruszyć albo choćby wypowiedzieć trywialne „O wow!”. Jeśli jednak odnieść nasze, przyjezdnych intuicyjne reakcje do kultury saamskiej – mamy konflikt. Wielu z nas trudno byłoby pomieścić uczucia związane z obserwowaniem kogoś, kto śmieje się albo pokrzykuje z zachwytu nad grobami naszych bliskich. I nawet tu, w Abisko, małej miejscowości na peryferiach kontynentu, gdzie spotykają się dwie kultury i dwa skrajnie różne obcowania ze zjawiskami przyrodniczymi, ten konflikt i napięcie dają się odczuć bardzo mocno. Przenieśmy się jednak na chwilę do tej części Sápmi, która leży na terenie dzisiejszej Finlandii, czyli do miejsca, gdzie aurora borealis wciąż nosi atrybut mistyczny, ponadnaturalny, ale ponadto została osnuta baśnią, i to bardzo piękną baśnią. Otóż Saamowie z tej części świata wierzą w mitycznego ognistego lisa o imieniu Revontulet. Legenda głosi, iż temu, komu uda się schwytać tę niezwykłą istotę, dane będą nieskończone bogactwo oraz sława. Revonlutet musi więc ciągle uciekać. Gdy przemyka pomiędzy drzewami brzozowego lasu, swoim puszystym lisim ogonem strzepuje z gałązek kryształki lodu i pocierając futrem o korę wznieca ogień. Iskierki i płomienie unoszą się do nieba, malując na nim zielone łuny. We współczesnym języku fińskim słowo revonlutet oznacza nic innego jak zorzę polarną. Co ciekawsze, mieszkańcy północnej Kanady snuli podobne wyobrażenia, gdzie lisa w roli mistycznej istoty zastąpiło karibu. Gdybyśmy mogli po tej zielonej łunie wędrować oraz wraz z nią podróżować i pląsać po północnym niebie, po pewnym czasie dotarlibyśmy do wybrzeży Grenlandii.
I tu właśnie wszystkie nasze romantyczne wyobrażenia o zorzy polarnej moglibyśmy schować do kieszeni anoraka albo zatopić w głębokim na kilkaset metrów fiordzie. Otóż z nieznanych mi przyczyn mieszkańcy tej części świata uznają, iż zorza polarna to olbrzymi giganci grający w piłkę nożną głowami morsów. Przekornie mieszkańcy wyspy Nunivak wierzą, że poruszające się światła to dusze morsów, które grają w piłkę ludzkimi czaszkami. To tyle w obronie morsów.
A co współczesna fizyka mówi nam o aurorze borealis? Często proszę moich gości, aby wyobrazili sobie, iż znajdują się na pewnej planecie X zagubionej we wszechświecie. Następnie pytam ich, jakie trzy warunki naturalne muszą zostać spełnione albo w co planeta X powinna zostać wyposażona, abyśmy my, jako obserwatorzy na jej powierzchni mogli obserwować zorzę polarną. Odpowiedź brzmi:
1. obecność gwiazdy w układzie, 2. obecność atmosfery, 3. obecność pola magnetycznego wokół planety X. Mimo iż zorzę polarną możemy obserwować jedynie wówczas, gdy jest ciemno, to właśnie słońce ma wielki udział w jej tworzeniu. Na skutek reakcji jądrowych, termonuklearnych oraz eksplozji, które stale mają miejsce w wierzchnich płaszczach Słońca, gwiazda ta emituje strumień cząstek zwany wiatrem słonecznym. Nie wszystkie cząstki jednak biorą udział w tworzeniu świateł Północy. Na przykład w każdej sekundzie przez nasze ciało może przelatywać nawet pięćdziesiąt bilionów neutrin i choć w naszej atmosferze aż roi się od nich, to z aurorą borealis mają one niewiele wspólnego. Do powstania zorzy polarnej potrzebne są cząstki obdarzone ładunkiem elektrycznym, takie jak protony i elektrony. Schwytane przez ziemską magnetosferę cząstki zostają transportowane wzdłuż linii pola magnetycznego, które łączą obydwa ziemskie bieguny magnetyczne. W związku z tym, że ziemskie bieguny magnetyczne znajdują się blisko biegunów geograficznych, świecenie zorzowe możemy obserwować na skrajnej północy naszej planety (aurora borealis) albo na jej skrajnym południu (aurora australis). Podążając za wysokoenergetycznymi cząstkami, znajdziemy się finalnie w atmosferze ziemskiej. Tutaj właśnie cząstki te reagują z atomami gazów, powodując szereg rozmaitych zjawisk fizycznych, takich jak jonizacja czy ekscytacja atomów. W tym miejscu zasada zachowania energii odgrywa swoją odwieczną rolę i w efekcie wyżej wymienionych reakcji zostaje wyemitowane światło. Wskutek zderzenia cząstek naładowanych z atomami tlenu obserwujemy emisję światła barwy zielonej i czerwonej. Azot świeci w kolorach purpury i bordo.
Patrzę na dziewczynę z plakatu. Spotykam się z nią w niemym dialogu, rozmowie bez słów, wymianie spojrzeń. Kilka zdań zdaje się nie móc pomieścić jednocześnie tego, kim była wtedy, a tego, kim jest dziś. Poszukiwała, dociekała, chłonęła idee, chciała przynależeć, szukała swojego stada. Dziewczyna z plakatu Daleką Północ naszego kontynentu znała jedynie z książek i marzyła o tym, aby kiedyś doświadczyć jej surowego piękna własnymi zmysłami. Marzyła o tym, aby zobaczyć zorzę polarną. Chciałabym zaprosić ją do wspomnianego namiotu, wiernej kopii mongolskiej jurty, i podziękować za to, że miała odwagę marzyć
o miejscach tak niezwykłych i niecodziennych jak Abisko. Chciałabym poczęstować ją sokiem i cynamonową bułeczką oraz opowiedzieć jej wszystko, co wiem
o zorzy. Wiem, że podobałoby jej się tu i że chciałaby, aby ta chwila trwała. Wiecznie.
Tekst, fot. Martyna Urbańczyk
Serdecznie zapraszamy do śledzenia opowieści Martyny Urbańczyk nie tylko
w naszym magazynie, ale również na jej autorskiej stronie http://raportglobtroterki.pl