Woodstock oczyma żółtodzioba
Wszystko zaczęło się od telefonu mojego ówczesnego wykładowcy z Uniwersytetu Pedagogicznego: „Panie Marcinie, chcę spędzić
z panem kawałek wakacji” – powiedział śmiejąc się i wyjaśnił mi, jak wygląda inicjatywa.
Trójka członków Polskiego Towarzystwa Etycznego miała wyruszyć na festiwal Jurka Owsiaka dzięki zaproszeniu Warszawskiej Izby Adwokackiej, by mówić z uczestnikami Imprezy na temat praw zwierząt oraz rzecznictwa w ich sprawie.
Słysząc ten plan, nie byłem w stanie odmówić – to mogła być wielka przygoda, a także możliwość zdobycia zupełnie nowych doświadczeń i osobistego przekonania się, jak wygląda słynny Woodstock.
„A po co ty tam jedziesz? To brudna impreza, nie dla ciebie” – powiedziała moja babcia, gdy dowiedziała się, że mam jechać na Pol’and’Rock do Kostrzyna nad Odrą. Podobne opinie często pojawiały się w ustach moich znajomych, nawet tych, którzy byli na festiwalu – „brud” i „pijaństwo” były najczęściej poruszanymi argumentami przeciw Przystankowi – jednak osoby, które choć raz tam zawitały, mimo opisywanych problemów niemal jednogłośnie deklarowały chęć powrotu lub chociażby rozważały go. Co więc jest takiego w tym festiwalu, co przyciąga dziesiątki tysięcy ludzi?
Po przyjechaniu na miejsce pociągiem byłem niezmiernie pozytywnie zaskoczony. Na dworcu w Kostrzynie była Policja, straż pożarna, pogotowie i ratownicy medyczni, wszyscy uśmiechnięci, niestojący tam za karę, byli życzliwi, pomagali każdemu, kto o pomoc poprosił. Prędko wskazali nowicjuszowi kierunek, z którego odjeżdżały autobusy sygnowane „Pol’and’Rock”, a podróż nimi kosztowała symboliczne 2 złote.
W autobusie kilka osób grało na gitarze, wszyscy śpiewali, śmiali się, cytując filmowe szlagiery, a w powietrzu dało się wyczuć atmosferę radości i wyczekiwania, iskrzyło od emocji, każdy chciał jak najszybciej znaleźć się na terenie festiwalu.
Gdy tylko wysiadłem, spotkałem pierwszego znajomego – i to z Krakowa! Z własnej uczelni, ale żartobliwie mówiąc „piętra niżej” – czekał na innych przedstawicieli „Koła Matematyków” by wraz z nimi spędzić czas na festiwalu. Co ciekawe, w dziesięciotysięcznym tłumie jeszcze kilkukrotnie spotkałem znajome osoby z różnych stron Polski! Więc albo to magia festiwalu, albo jakiś statystyczny cud. Choć kto powiedział, że jedno nie może być powiązane z drugim?
Zajęcia prowadzone w naszym namiocie, czyli „Namiocie Adwokatury”, mimo poważnie brzmiącej nazwie namiotu przyciągały naprawdę wiele osób. Nawet jeśli ktoś nie chciał brać w nich czynnie udziału, mógł stanąć z boku, czasem w wejściu do namiotu i przysłuchiwać się tematyce, która aktualnie była poruszana. Mediacje, prawa zwierząt, warsztaty migowego, wszystko przyciągało chętnych. Widziałem ludzi w każdym wieku, reprezentujących różne grupy społeczne i zawodowe, bawiących się wzajemnie jakby nie było między nimi najmniejszej różnicy.
Przyznam się szczerze, że nie wierzyłem do końca w powodzenie naszej misji, sądziłem bowiem, że na Przystanek przyjeżdżają głównie młodzi ludzie, którzy chcą się wyszaleć, nie wiązałem ich nigdy z wyniosłymi ideami, walką o cokolwiek. Jako mieszkaniec pobliskiej miejscowości Woodstock kojarzył mi się od dzieciństwa z dziesiątkami punków, którzy okupowali deptak i skwery, prosząc otwarcie o drobne na napitki. Jednak najwyraźniej czasy się zmieniają albo od początku miałem błędne pojęcie o tym, co tam się dzieje.
Na Przystanek zjechały setki wystawców, dziennikarzy, a także osób po prostu zaangażowanych w „zmianę”. Byli politycy, ludzie kultury, młodzież walcząca o lepsze jutro, przedstawiciele różnych wyznań, służby mundurowe i oczywiście Pokojowy Patrol. Nieważne, kto stał po której stronie politycznej, ideowej, wszyscy, mimo różnic, współgrali, egzystowali wspólnie na niedużej przestrzeni i szanowali się wzajemnie. Nie było krzyków (prócz ostrzeżenia, że „Zaraz będzie ciemno”) czy walk.
W chaosie, jakiego spodziewałem się po tak wielkiej Imprezie odnalazłem dużo harmonii i życzliwości.
Najważniejsze, co spostrzegłem na całym festiwalu, to „gąbkowatość” młodych ludzi. Przychodzili do Akademii Sztuk Przepięknych, chodzili od namiotu do namiotu, siadali, słuchali, zadawali pytania. Dopiero będąc na festiwalu zrozumiałem, jak ważne są inicjatywy edukacyjne w takich miejscach. Tysiące młodych ludzi szukało „miejsca” i „odpowiedzi”, chłonęło wiedzę z każdej dziedziny i dyscypliny, nie bali się pytać i dopominać o swoje, dobrze wiedzieli, że to Ich, miejsce i czas, każdy gość festiwalu był dla nich i szczerze chciał wejść z nimi w interakcję, na którą oni tylko czekali.
Zdarzyło mi się wziąć udział w kilku spotkaniach, które odbywały się poza naszym namiotem, wszędzie, gdzie poszedłem znajdowałem tłumy młodych ludzi. Siedzieli na podłodze, na trawie, stali w wejściach do namiotów, dyskutowali z prowadzącymi, organizatorami, między sobą. Każda osoba mogła wziąć udział w dowolnym warsztacie, jaki miał miejsce na terenie całego festiwalu, każdy był mile widziany, nikogo nie odprawiono z kwitkiem.
Ponieważ reprezentowaliśmy nie tylko Polskie Towarzystwo Etyczne, ale także nasz instytut, mieliśmy ze sobą ulotki dotyczące kierunków studiów, jakie oferujemy. Ku mojemu zdziwieniu pośród warsztatów, jakie odbywały się u nas, znajdowali się ludzie, którzy siadali przy naszym stoisku i mówili: „Nie wiem co studiować, pomóżcie”. Tak podsumowałbym niemal wszystko, co działo się w Akademii Sztuk Przepięknych, słowami: „Pomóżcie!”.
Młodzi ludzie szukali swojej drogi, chcieli wyklarować swoje poglądy, porozmawiać z innymi ludźmi na ich temat. Bez ocen, bez negatywnych emocji, bez ideologii. Wszystko odbywało się z uśmiechem,
w przyjaznej atmosferze. Jak nazwał to mój przyjaciel: „Zaskoczyła mnie wolność od zasad, dzieją się tu takie rzeczy, bo ludzie na chwilę zapominają o ograniczeniach”, mówił, że jako introwertyk czuł się pochłonięty przez „morze życzliwości” i mógł być wciągnięty w głębokie dyskusje o czymkolwiek.
To jest właśnie magia Przystanku.
Setki ludzi. Setki uśmiechów. Brak jakichkolwiek konfliktów i wrogów na te kilka dni.
Chęć rozmowy, dyskursu, chłonięcia wiedzy. Wykładowcy akademiccy, przedstawiciele kultury, polityki, adwokaci, a wszyscy nieformalnie, bez garniturów, koszul i zbędnej wzniosłości. Siadali razem, na ziemi, rozmawiali pod drzewami, wspólnie mokli na deszczu, słuchając opowieści. Nie było wrogów, nie było konfliktów, nie było antypatii. Był festiwal i tysiące ludzi, którzy szukali odpowiedzi na pytania, które ich trapią.
Tekst Marcin Łubiński, fot. Janusz Bończak