W trosce o zwierzęta (cały tekst)
Pani Mecenas, jest Pani członkinią Izby Adwokackiej w Warszawie, Komisji Legislacyjnej i Zespołu ds. Kobiet przy Naczelnej Radzie Adwokackiej. Wykładała Pani na aplikacji adwokackiej przy Okręgowej Radzie Adwokackiej w Warszawie, a także na UMCS w nowatorskim programie „Dziennikarstwo ekologiczne”. Prowadzi własną kancelarię adwokacką w Warszawie. Jest Pani autorką książek prawniczych, publikacji dotyczących ochrony zwierząt, bloga…
Współpracuje z wieloma organizacjami pozarządowymi, których celem jest dbanie o dobrostan zwierząt. I ostatnio zajmowała się Pani sytuacją dzików…
– Uff, dopiero gdy to słyszę od Pana, to widzę, jak dużo tych aktywności. Postanowiłam wykorzystywać prawo, czyli twarde narzędzia do walki o poprawę losu zwierząt w Polsce, dlatego np. wspierałam protesty w sprawie dzików jako przedstawicielka Polskiego Towarzystwa Etycznego. Dlatego w Krakowie, Poznaniu i Łodzi był odczytany mój list jako prawne wystąpienie „w imieniu zwierząt”.
Sprawę dotyczącą dzików możemy ukazać na dwóch poziomach. Jednym z nich jest poziom polityczny z uwagi na podjęte decyzje, a z drugiej strony kompletny chaos informacyjny dotyczący zamierzeń rządu. Nie wiedzieliśmy, jaki jest rzeczywisty plan rządu w stosunku do tego gatunku zwierząt. Najbardziej zbulwersowało mnie to, że my, jako społeczeństwo dowiadujemy się o wielkoobszarowych polowaniach jakby przez przypadek, gdyż wycieka pismo z 28 listopada 2018 r.,
a treść jego można przeczytać w Internecie. Z pisma tego dowiadujemy się o rzeczywistym planie ministerstwa w stosunku do populacji dzików w Polsce. Czytamy w nim o zamierzeniu wielkoobszarowego odstrzału dzików, który ma na celu maksymalne obniżenie populacji tych zwierząt, a priorytetem ma być strzelanie do loch zanim przystąpią do rozrodu, jakby były to plany zniszczenia całego gatunku, które w konsekwencji zaburzyłyby cały ekosystem leśny pod pretekstem walki z afrykańskim pomorem świń (ASF). Choć wydaje się na szczęście, że takie zamierzenie jest niemożliwe do zrealizowania, ponieważ migracja dzików np. ze wschodu zniweczyłaby te plany. Mimo to wiele zwierząt zostało zabitych.
Dodatkowo dochodzimy tutaj do wątków prawno-formalnych. Mamy tzw. odstrzał sanitarny odróżniony od zwykłych polowań, w tym polowań zbiorowych, który można stosować w sytuacji zagrożenia chorobami wirusowymi i tylko na obszarze występowania zagrożenia wirusem a nie na terenie całego kraju. I przez przypadek dowiedzieliśmy się, że pod pretekstem walki z wirusem myśliwi mają wyjść na polowania w całej Polsce. Później minister zaczyna się z tej decyzji wycofywać, bo czuje, że jest w poważnym kłopocie, gdyż nie w ten sposób powinno się to odbywać. Dementuje, że polowania będą się odbywać w całym kraju, a tylko w niektórych powiatach, lecz nie wskazuje tych powiatów, bo nie chce, jak twierdzi, by ekolodzy w nich przeszkadzali. To też jest sprawa bulwersująca, bo polowaniem jest sytuacja, w której w lesie jest myśliwy z bronią i społeczeństwo ma absolutne prawo o tym wiedzieć; co więcej, w przypadku polowań zbiorowych trzeba to zgłosić do urzędu gminy. Każdy ma prawo na minimum dziewięć dni przed polowaniem widzieć na stronie danego urzędu gminy, że takie polowanie zbiorowe jest planowane.
A tymczasem panuje chaos informacyjny, raz jest mowa o zwykłych polowaniach, innym razem o odstrzałach sanitarnych. Powoduje to, że kontrola społeczna w tej sytuacji zostaje praktycznie uniemożliwiona. W konsekwencji my, jako społeczeństwo nie wiedzieliśmy, na jaką skalę i w „jakim trybie” odbywa się rzeczywiście zabijanie dzików w Polsce, a dodatkowo, czy odbywają się równolegle polowania na inne gatunki zwierząt. Wiemy też, że te polowania odbywały się z udziałem psów, które np. brodziły we krwi zabitych dzików, ponoć zarażonych, a jest to potencjalne źródło roznoszenia wirusa. Dodatkowo istnieje apel podpisany już chyba przez ponad tysiąc naukowców z całej Polski mówiący o tym, że tego typu polowania nie są w tej chwili właściwą metodą do walki z ASF. Jest to metoda chybiona, może nawet spowodować rozprzestrzenianie się wirusa. Dlatego też moje stanowisko było bardzo krytyczne również ze względu na pozbawienie społeczeństwa dostępu do rzetelnej informacji o stanie środowiska.
Skąd u Pani taka determinacja w działaniu w obronie zwierząt? Czuje się w tych działaniach wielką energię.
– Faktycznie tak jest, gdyż to, co robię pomaga zwierzętom i gdy używam narzędzi prawnych to zgodnie ze swoim sercem, dlatego to też działa.
Moja pierwsza interwencja na rzecz zwierząt miała znaczenie symboliczne, a dziś ma sentymentalne. Gdy miałam pięć lat, dokonałam pierwszej interwencji na rzecz uwolnienia zwierząt. To był dla mnie bardzo ważny moment, ponieważ byłam wtedy nieśmiałym dzieckiem, raczej trzymającym się z boku. I to te zwierzęta spowodowały, że pierwszy raz bardzo wyraźnie się na coś nie zgodziłam. Pamiętam, że dzieciaki na wspólnym podwórku blokowym zbierały ślimaki do słoików z wieczkami, w których były dziurki. Chciały je później hodować w domach.
I pamiętam wtedy moje kompletne zadziwienie tą potrzebą dzieciaków, by zbierać ślimaki, wyrwać z ich środowiska, posiadać. Pamiętam również moje oburzenie: „Ślimaki mają już swój dom! Nie zabierajcie ich!”. Jednak moja interwencja nie przyniosła skutku. Próbowałam prosić dorosłych o pomoc, nie udało się. Ale ten mój bunt do tej pory mi towarzyszy. I poczucie braku potrzeby uzurpowania tego, co należy do przyrody. Szacunek do istnienia jako wartości samoistnej, niepotrzebującej dodatkowego uzupełnienia. Byłam w domu wychowywana w poszanowaniu do każdej istoty, zarówno ludzi, jak i zwierząt. Bardzo dużo czasu spędzałam z moją babcią na działce. Nawet w stosunku do roślin nie miałam potrzeby, żeby je wyrywać. Podobało mi się, jak coś rośnie i jest żywe.
Czuła Pani świadomość oddania wolności zwierzętom…
– Tak, tak. Ale wtedy, gdy byłam dzieckiem, ta świadomość po prostu była chyba jakby zapisana w genach – absolutna zgoda na to i poczucie, że tak ma być. Że każdy ma swoje miejsce w świecie, każda istota ma prawo do swojego życia. Z biegiem lat to poczucie przeszło na poziom bardziej świadomy, ale ono wypływa z czegoś głębszego – z wewnętrznej intuicji, że nie mam prawa do dysponowania życiem innych istot, mam prawo do współistnienia z nimi, ale nie do ich życia.
Objęła Pani ostatnio stanowisko rzeczniczki ds. ochrony zwierząt przy Polskim Towarzystwie Etycznym, które wiąże się z dodatkowymi zadaniami. Jakimi?
– W dużej części jest to kontynuacja moich działań wzmocniona oparciem w znakomitym gronie naukowo-filozoficznym Polskiego Towarzystwa Etycznego. I połączeniem moich bardzo pragmatycznych prawnych narzędzi z osadzeniem ich w kwestiach etycznych. Na dziś zajmujemy się przede wszystkim promowaniem kwestii związanych z prawną ochroną zwierząt, czyli jakby warstwą edukacyjną upowszechniania prawa. Planujemy między innymi w maju br. warsztaty z rzecznictwa w imieniu zwierząt. To, co teraz chcemy zrobić, to osadzić w świadomości społeczeństwa i polityków słowa „rzecznictwo”, „rzecznik”, „rzeczniczka do spraw ochrony zwierząt”, żeby zakotwiczyć je w myśleniu, pokazać i przyzwyczaić społeczeństwo, że taka instytucja, funkcja osoby, która zabiera głos w sposób formalny w imieniu zwierząt może istnieć. Następnym krokiem ma być utworzenie edukacyjnej trasy „rzeczniczki ds. zwierząt” , podczas której prowadzone będą zajęcia – warsztaty na terenie całej Polski właśnie ze skutecznego i efektywnego wykorzystywania przepisów, by chronić zwierzęta.
Stanowisko rzecznika to społeczna funkcja, ma ograniczone kompetencje. Gdyby rzecznik ds. ochrony zwierząt powstał na szczeblu państwowym, jakimi celami powinien się zająć?
– Właśnie, to jest tak naprawdę nasz cel długoterminowy, czyli pokazujemy, że w ogóle może istnieć rzecznictwo w imieniu zwierząt i mam nadzieję, że my będziemy taką swoistą „cegiełką”, która doprowadzi do tego, iż ten rzecznik/rzeczniczka ds. zwierząt będzie na szczeblu formalnym. Proszę zauważyć, że w postulatach programowych Roberta Biedronia pojawia się „rzecznik ochrony przyrody”. To jest już jakiś kierunek! Stawiam taką tezę, że wraz z Polskim Towarzystwem Etycznym głośno powiedzieliśmy o tej potrzebie, a politycy nie mogą być na to obojętni i, jak widać, już formują takie postulaty na szczeblu formalnym. „To się będzie działo”. Taki rzecznik/rzeczniczka ds. ochrony zwierząt czy praw zwierząt, w zależności od przyjętej formuły, przede wszystkim powinien/powinna mieć kompetencje formalno-prawne do występowania wprost
w imieniu zwierząt, co jest konieczne do skutecznej reprezentacji swego rodzaju nieosobowych podmiotów. Dzisiaj jest tak, że nie można formalnie wystąpić w imieniu zwierząt w postępowaniu karnym o znęcanie lub zabicie zwierzęcia jako pokrzywdzemu podmiotowi. To organizacje pozarządowe występują w jego obronie jako ten podmiot.
Ja bym chciała, żeby istniała formalna instytucja na szczeblu publicznym w formie rzecznika/rzeczniczki, który/a wprost będzie „wchodził/a” do sprawy w imieniu zwierząt. Ma to na celu odciążenie organizacji, bo dzisiaj państwo zupełnie umywa ręce. Także myślę, że w 99% przerzuciło ono ciężar związany z ochroną zwierząt i ich niehumanitarnym traktowaniem na organizacje pozarządowe, więc po pierwsze konieczne jest odpowiednie wyważenie proporcji i wreszcie rzetelne faktyczne zaangażowanie państwa. Podnoszenie kar to zdecydowanie za mało. Rzecznik/czka powinien/na mieć instrumenty do występowania
w postępowaniach sądowych, które dotyczą ochrony zwierząt, również wnoszenia środków zaskarżenia, także nadzwyczajnych środków, kasacji do Sądu Najwyższego na podobnych zasadach, na jakich działa dzisiaj Rzecznik Praw Obywatelskich. Powinien być to organ na szczeblu państwowym, ale niezależnym od rządu. Bo proszę zwrócić uwagę, że dzisiaj na szczeblu państwowym zwierzętami zajmuje się minister rolnictwa i minister środowiska. Oba te organy są ściśle połączone również z polityką eksploatacyjną wobec zwierząt, bo w kompetencjach ministra środowiska znajdują się szerokie kwestie łowiectwa, a ministra rolnictwa szeroko pojęte kwestie związane z rolnictwem, czyli przemysłową eksploatacją zwierząt, wykorzystywaniem ich. I abstrahując od dzisiejszego stanu rzeczy, bo bardzo krytycznie oceniam pracę tych ministrów, to niezależnie od ich kompetencji te urzędy same ze swojej istoty w wielu przypadkach będą popadać w konflikt z ochroną zwierząt przed niehumanitarnym traktowaniem. To powinno być wyrównane instytucjonalnie. Po to potrzebujemy formalnego rzecznictwa w imieniu zwierząt, by miały one właściwą reprezentację w swoich sprawach, takich jak np. problematyka uboju rytualnego.
Rozumiem, że uznanie Pani jako „Wschodzącą Gwiazdę” (Rising Stars) – Prawników Jutra – 2017 r. przez międzynarodowe wydawnictwo prawnicze i „Gazetę Prawną” uskrzydla i dodaje sił, ale jak znajduje Pani czas na działania w obronie zwierząt przy takim natłoku obowiązków?
– Nie jest to łatwe, ale jestem osobą niezwykle pracowitą. Faktycznie, prowadzę kancelarię i zajmuję się w jej ramach również prawną ochroną zwierząt, lecz mam wrażenie, że to wszystko jednak stanowi pewną całość. Ale też jest tak, że ponieważ kwestie związane z ochroną zwierząt, prawami zwierząt są mi bardzo bliskie w taki osobisty sposób, to ja też tzw. wolny czas poświęcam tym sprawom. Nie byłoby możliwe, bym
w czasie zawodowego prowadzenia kancelarii np. pisała bloga – tak wyglądają bardzo często moje wieczory. W sumie wygląda to tak, że czasem rzucam wszystko i zajmuję się daną sprawą, bo jest pochłaniająca, bo jest na „tu i teraz”. Tak było w przypadku dzików. Trzeba było szybko przeanalizować sprawy prawnie i zająć stanowisko. Ale też staram się bardzo dbać, żeby jednak zostawiać sobie trochę przestrzeni, bo inaczej sama przeciwko sobie działałabym wbrew zasadom ekologicznym. Ja wyznaję zasadę ekologii tzw. zewnętrznej, czyli tego, co dzieje się w świecie poza mną, i wewnętrznej, to znaczy takiej, w której ja chcę też dbać o swoje własne zasoby i swoją przestrzeń. Zostawiam sobie taki „święty czas”. Jest tak, że na wiele wiadomości po prostu tylko spoglądam, nie odpowiadając na nie, bo nie mam na to przestrzeni. Tak niestety jest. Wprowadziłam twarde zasady pilnowania tego, żeby to, co jest mi bardzo bliskie, mając na myśli pracę w obszarze praw zwierząt, nie zabrało bardzo ważnej dla mnie wewnętrznej sfery spokoju. To jest trudne.
Przy takiej aktywności znajduje Pani jeszcze czas dla siebie? Myślę np. o kinie, teatrze, sporcie…
– Znajduję i chodzę regularnie do kina! Tak, bardzo to lubię, dbam o to pomimo nieustannie „klikającego” telefonu w domu i napływających informacji, które powodują, że gdzieś jestem cały czas w ciągu tych wszystkich zdarzeń dotyczących mojej działalności. A dzisiaj w dobie social mediów doba informacyjna trwa 24 godziny. Dlatego też bardzo chętnie tak organizuję czas, że np. choćby się „waliło i paliło”, to idę do kina z przyjaciółką i robię to regularnie. Sporo jeżdżę na rowerze. Mam takie stałe wyjazdy nad morze. Tak, staram się dbać o swój czas dla siebie, w końcu ja też jestem zwierzęciem wymagającym opieki, ochrony i szacunku, czyż nie?
Energię trzeba czerpać! Jest Pani weganką, czy lubi Pani gotować?
– Bardzo lubię gotować, ale przyznam szczerze, że ostatnio gotuję mniej, bo aktualnie piszę dwie książki o prawach zwierząt. Jest trudne skoncentrowanie się na jednym i drugim, ale bardzo lubię gotować. Lubię gotowanie, które jest twórcze, takie, które sprawia mi przyjemność w przeciwieństwie do gotowania mającego jedynie przygotować posiłek jako konieczność przetrwania. Wtedy wolę korzystać z kuchni na zewnątrz.
Mogę prosić o kilka rad dla równie zapracowanych wegan?
– To jest ciekawe pytanie. Przede wszystkim to, aby absolutnie o siebie dbać. Weganizm jest bardzo świadomym sposobem życia, to nie tylko dieta. Trzeba pamiętać, aby w ramach tej diety nie minimalizować tego, co się je, ale aby była ona zbilansowana, żeby tak sobie komponować jedzenie, by się nim cieszyć, bo jedzenie może i moim zdaniem powinno cieszyć. Jeżeli nie mamy ochoty gotować, to nie gotujmy. Lepiej wtedy zamówić sobie dobre jedzenie. Oczywiście w wielu miejscach w Polsce jest to niemożliwe. Bardzo też polecam domową uprawę roślin. Można to pokochać. Ja mam ogród, w którym uprawiam ziemniaki, pomidory, ogórki, ale może to być zwykła donica z ziołami, które pachną i są przez cały rok dostępne. I to jest też taki minikontakt z przyrodą. To jest moja rada – zasadzić sobie cokolwiek. I jeszcze jedna: myśl globalnie, żyj lokalnie. Bardzo zachęcam, jedzmy to, co jest „nasze”. Jedzenie również zostawia ślad węglowy i czasem bardzo znaczący. Dlatego bardzo zachęcam: burak zamiast awokado, jabłka zamiast bananów, włoskie orzechy zamiast nerkowców, kasze zamiast dalekowschodniego ryżu. A zimą – kiszonki.
Jaką rolę w Pani życiu odegrały zwierzęta? Które Pani wspomina najbardziej?
– Zdecydowanie najbliższym moim zwierzęciem, i nie jestem tu oryginalna, jest pies. Psy towarzyszą mi przez całe życie. Najbardziej pamiętam dwie psie przyjaciółki. Gdy byłam 7-8-latką, to był taki czas, kiedy nie miałam psa. Pies mojej babci odszedł, a mój ojciec nie godził się na zwierzę w naszym domu. Pamiętam, jak bardzo pragnęłam psa i prosiłam, rozmawiałam z rodzicami przez kilka lat, aż w końcu, chyba gdy byłam dwunastolatką, byłam na koloniach i przyjechała do mnie mama w odwiedziny razem ze szczeniaczkiem, to była suczka. To był najszczęśliwszy dzień w moim życiu! Mama uratowała ją w Łodzi przed przejechaniem przez tramwaj. Dzieci miały taką zabawę, chciały zobaczyć, jak tramwaj przejedzie pieska. Sytuacja ta sprawiła, że pies znalazł się w naszym domu. Sunia Aza była moją wieloletnią przyjaciółką, towarzyszką, z którą chodziłam na spacery, na zakupy, do koleżanek. Bardzo przeżyłam, gdy odeszła. Teraz mam kolejną przyjaciółkę, którą przygarnęłam, gdyż przypominała mi Azę. Ostatecznie w ogóle nie przypomina jej z wyglądu ani też z charakteru, ale jest moją wielką miłością 🙂 Niebieskooka kundelka Zirka to córka bezdomnej suczki husky, która oszczeniła się na budowie. Zjawiła się u mnie, gdy miała sześć miesięcy, była wtedy zupełnie zdziczałym psiakiem. Dużo czasu nam zajęło, zanim przyzwyczaiłyśmy się do siebie. A teraz gdy rozmawiamy w biurze, ona właśnie leży tuż obok mnie na fotelu.
Zwierzęta nauczyły mnie trudnych rzeczy, bycia przy ich chorowaniu, ich odchodzeniu, ponieważ w moim domu rodzinnym zrobił się ostatecznie taki przytułek dla staruszków. Aza przełamała lody i potem już moi rodzice aktywnie pomagali zwierzętom, zwłaszcza tym terminalnym. Jako nastolatka sprowadzałam do domu największe „biedy”. I takimi starymi pieskami się opiekowaliśmy. Wielokrotnie towarzyszyłam zwierzętom przy ich odejściu, zarówno takim naturalnym, jak i spowodowanym potrzebą eutanazji. Nauczyło mnie to ogromnej pokory, bycia w trudnych sytuacjach, kiedy kończy się życie, gdy się asystuje przy tych ostatecznych chwilach gasnących oddechów i często dramatycznej walki zwierzęcia, żeby one nie zgasły… Nauczyło mnie to, że warto walczyć również o jakość a nie wyłącznie o jego długość za wszelką cenę. Że jakość nawet ostatnich dziesięciu minut życia człowieka czy zwierzęcia jest bardzo ważna. Pamiętam taką maleńką kicię znalezioną
w rowie, o którą walczyliśmy przez wiele dni w klinice weterynaryjnej. Bardzo cierpiała, ostatecznie nie dało jej się uratować, ale odchodziła mrucząc na moich rękach. Coś totalnego. Myślę, że w tej chwili zawierało się wszystko. Do dziś jestem tym dogłębnie poruszona.
Bardzo dziękuję za rozmowę.
Rozmawiał Janusz Bończak